W ostatnim czasie pojawiło się wiele bardzo różnych koncepcji opodatkowania sklepów, w pierwszej kolejności wielkopowierzchniowych. To, co na początku wydawało się wyłącznie dobrze brzmiącą obietnicą wyborczą, z czasem stało się bardzo istotnym postulatem całej opinii publicznej. Nie chodziło nawet o sam fakt opodatkowania takich wielkich sklepów, które obracają rocznie miliardami euro, gdyż taki podatek istniał zawsze. Z punktu widzenia wielu ogromnych firm problemem nie jest samo płacenie podatku, ale jego wysokość, dlatego jeszcze na etapie rozpatrywania idealnych miejsc pod lokalizację, właściciele sieci międzynarodowych sklepów negocjują z władzą pewne przywileje. Nie muszą płacić podatku przez jakiś czas, a po okresie karencji wynoszą się, pozostawiając wysokie bezrobocie za sobą
Nie brakuje też firm, które nigdy nie miały zamiaru dzielić się z obywatelami państwa zyskiem wypracowanym z ich pomocą lub na ich rynku i odpowiednio manipulowali rozliczeniami, by nie płacić podatku. Zakładanie firm w rajach podatkowych i rozliczanie się za granicami to najskuteczniejsza metoda, ale miała zostać ukrócona przez nowy rząd, który w ten sposób chciał pokazać opinii publicznej, że wielkie międzynarodowe korporacje nie będą wyprowadzały miliardowych podatków za granice kraju. Przygotowana została więc ustawa zmieniająca regulacje podatkowe.
Główne założenia nowej ustawy o podatku sklepowym przede wszystkim nakładała konieczność płacenia dodatkowej stawki podatkowej po przekroczeniu określonego progu dochodowego przez sprzedawcę. W domyśle miały być to hipermarkety i inne międzynarodowe sieci liczące setki sklepów w kraju – podatek ten w różnych projekt wynosi od procenta do dwóch. Z tak brzmiącą ustawą raczej nikt nie miałby większych problemów, ale okazało się, że także franczyzobiorcy zrzeszeni w mniejszych lokalnych sieciach dystrybutorskich podpadaliby pod ten sam podatek. Rozpoczęły się słuszne protesty i walki o to, aby lokalnych małych przedsiębiorców wykluczyć jakoś z takiej formy opodatkowania, która mogłaby skutecznie doprowadzić ich wszystkich do bankructwa.
Podatek sklepowy miałby jednak także przyjąć zupełnie nową, do tej pory niespotykaną formę, a więc dodatkowego podatku na produkty sprzedawane w określone dni tygodnia. Główna koncepcja zakładałaby, że zakupy w sobotę i niedzielę byłyby bardziej kosztowne dla klienta. Za wszystko, co w weekend włożylibyśmy do koszyka, przy kasie kasjer musiałby skasować dodatkowe, procentowe lub dwuprocentowe opodatkowanie. Bez względu na uzasadnienie logiczne czy fiskalne takiego działania, większość osób popierających to ugrupowanie polityczne nie ma problemów z zaakceptowaniem dodatkowych obciążeń nakładanych na sklepy. To samo tyczy się ograniczeń w działaniu banków i dodatkowego opodatkowania właśnie tych instytucji finansowych – większość obywateli uważa, że banki także mogą być dodatkowo zmuszane do uiszczania na rzecz państwa opłat. Nie wszyscy jednak pamiętają o tym, że większość tych instytucji jest w stanie przerzucić większą część tych kosztów na nas, konsumentów i odbiorców.